Jadę taksówką z lotniska. Prowadzi tęga kobieta, na oko w moim wieku. Od razu zaczyna opowiadać o swoim kraju, krzyczy na innego kierowcę, który zajechał nam drogę i pyta o cel wizyty. Z zaciekawieniem spogląda na długą czarną walizkę, którą ledwo zmieściłem do taksówki. Właściwie to wszyscy na nią tak spoglądają.
– E Amigo, you surfing? – pyta w końcu pani taksówkarka swoim łamanym hiszpańsko-angielskim
– No Señora, me skiing – odpowiadam.
Unosi brwi zdziwiona i kręci głową. Jak wnioskuję, chyba nie ma tu zbyt wielu narciarzy. Za oknem migają nowe krajobrazy. Znak informuje, że do stolicy Ekwadoru, Quito, jeszcze ponad 25 km. Następne dwa tygodnie zapowiadają się kolorowo, najwyższy czas na sprawdzian z mojego hiszpańskiego. Powinno iść dobrze, w końcu znam tylko trzy słowa…
Wprawdzie planowałem wyjazd do Boliwii, ale z różnych względów musiałem zmienić kierunek. Padło na Ekwador, kraj wielkości Polski, z tą różnicą, że na jego terenie znajdziemy amazońską dżunglę, przepiękne, wielobarwne wybrzeże Pacyfiku, a wszystko to podzielone wyniosłym pasmem Andów. Pokryte lodowcami, spowite chmurami wierzchołki wulkanów majestatycznie wznoszą się ponad stolicą państwa.
Aleja Wulkanów to leżąca na terenie Ekwadoru część pasa sejsmicznego zwanego Pacyficznym Pierścieniem Ognia, złożonego z rowów oceanicznych, łuków wyspowych i aktywnych wulkanów. Najwyższy pośród nich, Chimborazo o wysokości 6268m z racji tego, że leży dokładnie na równiku jest najwyższym punktem ziemi mierząc od jej środka. Według ostatnich pomiarów przebija Mount Everest o 2160 m, a wszystko to przez nieregularną geometrię naszej planety. Drugi co do wysokości Cotopaxi o wysokości 5897 m to najwyższy na świecie aktywny wulkan. Następne wulkany to Cayambe mierzący 5790 m i Antisana wznosząca się na 5758 m. Biorąc pod uwagę wszystkie te fakty wychodzi na to, że ten rejon stwarza realne możliwości jazdy na nartach w najbliższym możliwym sąsiedztwie Kosmosu. I to był jeden z powodów dla których z dnia na dzień kupiłem bilet i prosto z samolotu wylądowałem w taksówce do Quito. Bliskość wspomnianego Kosmosu dała się poczuć prawie od razu po postawieniu stopy na ekwadorskim gruncie.
Wychowany na twardej Podhalańskiej ziemi uwielbiam chłonąć kolorowy świat w każdym wydaniu. Polskie wyprawy w góry Ameryki Południowej miały miejsce już pod koniec XIX wieku. Wertując materiały z dawnych czasów z mniej lub bardziej zapomnianymi bohaterami, poczułem, że ziarno ciekawości tych dalekich miejsc szybko znalazło u mnie podatny grunt. Podlewane pieczołowicie regularną jazdą przez całą zimę w końcu musiało wykiełkować. Po zeszłorocznej wizycie na nartach w potężnych Andach Peruwiańskich, uświadomiłem sobie jak bardzo dynamicznie zmienia się sytuacja związana z lodowcami tropikalnymi w tej części świata. Śnieg znika, lód się topi w zastraszającym tempie. Niesie to za sobą ogromne zmiany dla lokalnych społeczności, często przeplatane tragediami. Jest też inny powód, może i trywialny – ale dla mnie bardzo istotny. Z roku na rok kończą się możliwości jazdy na nartach w tych rejonach. Lodowce znikają i nie trzeba być naukowcem by to zauważyć. Kosmos za płotem, znikające lodowce, amazońska dżungla i Pacyfik. Czego więcej potrzeba żeby przez chwilę poczuć się podhalańskim Indiana Jonesem, przemierzyć pół świata, zjechać z wulkanu na nartach i spróbować posiąść tajemnice zagadki nieśmiertelności?
Quito okazało się świetnym miejsce na bazę. Z centrum miasta można złapać widokową kolejkę górską, która wywiozła mnie na wysokość ponad 4000 m do górnej stacji w masywie wulkanu Pichincha. Wycieczki na okoliczne szczyty, które można zrobić z górnej stacji, pozwalają na dość szybką i dobrą aklimatyzację w przepięknych okolicznościach przyrody. Na dalsze wyjścia należy się dobrze przygotować – wysokie buty, raki i czekan w plecaku wskazane. Wieczory i dni odpoczynku pomiędzy wyjściami aklimatyzacyjnymi spędzałem eksplorując przepiękne stare miasto pełne wczesnokolonialnych kościołów, pałaców i innych zabytkowych budynków. Przyjemne hostele oferują tanie noclegi, a pyszny obiad można zjeść już nawet za dolara. Sporo jest tam małych kawiarni serwujących wspaniałą kawę, a dla fanów muzyki centrum wypełnione jest klubami. Da się żyć o ile potrafimy się przyzwyczaić do zgiełku latynoskiego miasta. Taki base camp to ja rozumiem! Dużym atutem tego miejsca jest względna łatwość przemieszczania się i dostępność gór. Wulkany leżą na terenie parku narodowego Cotopaxi, kupując bilet za 10$ i podłączając się do grupy z przewodnikiem (wymóg Parku Narodowego) można szybko złapać wysokość prawie 4700 m – tak wysoko docierają samochody.
Europejskie lato to pora sucha w Ekwadorze, pogoda jest dość stabilna, a opady znikome. W tym okresie można się spodziewać silnych wiatrów w okolicy szczytu. W czasie mojej aklimatyzacji aura okazała się dość kapryśna, padał deszcz i temperatura wieczorami spadała w okolice zera. Okazało się jednak, że lokalni bogowie mi sprzyjają. Powyżej 4000 m spadło sporo świeżego śniegu, a jak wszyscy wiemy świeży opad zawsze w modzie!
Plan był prosty, najpierw Cotopaxi, a w drugiej kolejności na liście miałem Cayambe i Chimborazo. Po tygodniowej aklimatyzacji podłączyłem się do grupy, tak aby nie mieć kłopotu ze Strażą Parku. Doświadczony historiami z własnego tatrzańskiego podwórka wyszedłem z założenia iż należy grzecznie im przytakiwać, choć częściowo trzymać się zasad, a na koniec i tak robić swoje. Wraz z grupą po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy terenówkami na parking na 4700 m n.p.m. skąd po 40-minutowym podejściu trafiliśmy do dużego schroniska na 4900 m – oferuje ono obiad i wieloosobowe sale z pryczami. Przyjemnie i niedrogo jak na taki wypas.
Z zaciekawieniem obserwowałem naszą grupę, która przygotowanie miała raczej średnie. Dwóch młodych Niemców na zmianę wymiotowało co pół godziny, a Szwajcarowi ewidentnie przestał trzymać zwieracz. Fatalna sytuacja, szczególnie dla nich. Uraczony przez gospodarza winem, zasnąłem wśród przeróżnych dźwięków, tylko po to aby wstać o pierwszej w nocy, spakować plecak, narty i ruszyć w towarzystwie barwnej grupy do góry.
Od schroniska przez pierwsze 100 metrów ścieżka prowadzi po luźnym wulkanicznym materiale od którego buty i spodnie nabrały szkarłatnego koloru. Dalej wchodzi na dość oczywisty lodowiec, który o tej porze roku ma dobrze widoczne szczeliny. Spora ilość turystów odwiedzających to miejsce wydeptała głęboki do połowy łydki chodnik w mocno już przeobrażonym śniegu z ostatniego opadu. Poruszamy się wolno, ale zaskakująco równo. Przez pierwszą godzinę próbuję pociągnąć konwersację z towarzyszami ale nie są zbyt rozmowni. Wysokość działa, skupione twarze coraz ciężej łapią oddech. Rozmawiam z jednym z lokalnych przewodników. Ma międzynarodowy certyfikat IVBV, ale na jego legitymacji widnieje informacja: NO SKI. Chłopaki wypytują o narty, okazuje się, że właśnie czytali info o zjeździe Andrzeja z K2. Wszyscy są pod wrażeniem. W kraju mają ponad 30 międzynarodowych przewodników IVBV. Tylko dwóch z nich jeździ na nartach. Nic dziwnego, że koleżka z nartami budzi tu zainteresowanie.
Na szczyt Cotopaxi docieramy około 6:20, akurat na wschód słońca. Widoki o świcie z prawie 6 tysięcy metrów zapierają dech w piesiach. Znad potężnego krateru unoszą się kłęby dymu, siarka wgryza się głęboko w nos. Cieszę oczy widokiem, robię kilka zdjęć, nagrywam trochę na GoPro. Nawet Niemcy z wrażenia przestali wymiotować. Zaczynam czuć bliskość Kosmosu i to dosłownie na wyciągnięcie ręki. Teraz jeszcze lot w dół. Dobrze, że mam ze sobą karbonowe rakiety.
Zapinam narty, zbijam piątki z ekipą na górze i ruszam wzdłuż ścieżki mijając tych co jeszcze w drodze na górę. Ludzie kibicują, śnieg okazuje się całkiem niezły. Zmrożony i twardy ale bez przykrych niespodzianek. Pierwsze sto metrów przewyższenia w terenie o nachyleniu do 45 stopni pokonuję sprawnie i z uśmiechem na twarzy. Widoki są naprawdę nieziemskie. Jeszcze kilka skrętów i docieram do sekcji gdzie zdecydowanie muszę odpiąć narty. Dwustumetrowy trawers pokryty jest materiałem wulkanicznym i czarno-czerwonym pyłem. Pokonuję trawers, przechodzę pomiędzy małymi serakami i staję na pięknym, oświetlonym polu śnieżnym. Urządzam sobie krótki piknik, delektuję się widokiem, izotonikiem, batonikiem i daktylami. Życie jest cudowne. Reszta zjazdu chociaż usiana szczelinami jest formalnością. Skręt po skręcie docieram do końca pól śnieżnych, dalej już wytopiony lodowiec bez możliwości zjazdu. Za mną ponad 700 m przewyższenia zjazdu, który nie spiesząc się pokonałem w około 30 minut. Zapinam raki, drepczę powoli w dół. Docieram do schroniska, piątki i słowa uznania od lokalesów, no i znów to winko od gospodarza. Czekam na resztę ekipy i rozmawiam z miejscowymi przewodnikami. Miło się robi jak ludzie dookoła tak życzliwie i z zainteresowaniem pytają o narty. Wieczorem jestem już z powrotem w Quito. Namawiam Niemców i Szwajcara na piwko. Niestety bezskutecznie. Może to i lepiej…
W mieście akurat trwa 4-dniowy festiwal światła. Iluminacje, muzyka, maping na zabytkowych budynkach, tłumy zwiedzających i chyba jeszcze większe tłumy sprzedających jedzenie i gadżety. Ruszam w miasto. Towarzystwo się znajdzie. Kosmos znów dał o sobie znać, udało się spotkać znajomych z Polski, Szalonego Kolumbijczyka i całą masę lokalnych Kosmitów. Kalejdoskop kolorów i dźwięków nie do opisania.
Po dwudniowym odpoczynku próba kontaktu z ekipą, do której miałem się podłączyć na kolejne wulkany, z niewiadomych powodów spełzła na niczym. Mój czas w tym pięknym kraju dobiegał końca więc zamiast biegać w poszukiwaniu transportu i towarzystwa na lodowcu, postanowiłem przez 4 ostatnie dni zwiedzić wybrzeże. Podróż autobusem, które swoją drogą w całej Ameryce Południowej mają status zaufanego środka transportu, okazała się miłą przygodą.
Grubo po północy dotarłem do małego portowego miasteczka. Wymoczyłem stopy w oceanie, pokręciłem się po plaży i na koniec wyjaśniłem grupie lokalnych urwisów jak bardzo jestem przywiązany do swojego plecaka i jego zawartości. Dobrze, że miałem w kieszeni składanego tłumacza, którego zazwyczaj używam do obierania owoców i ostrzenia patyków na kiełbaskę. Obyło się bez krwi, znak Zorro wycięty w powietrzu trafił do wyobraźni lokalnych chlopaków i każdy ruszył radośnie w swoją stronę, niektórzy nawet biegiem. Zdecydowanie ciekawe doświadczenie, szczególnie w klapkach japonkach. Najważniejsze, że znowu się udało…
Powrót do stolicy i nagle odzywa się ekipa, z którą miałem ruszyć w kierunku pozostałych wulkanów. Okazało się, że i oni poczuli bliskość kosmosu, wciągnęła ich czarna dziura po rytuale Ayahuasca. No cóż, szkoda, może następnym razem.
Lotnisko, samolot, Amsterdam, samolot, Zakopianka, Kościelisko. Powroty do domu też lubię. Wprawdzie z uwagi na deficyt czasu nie udało się zrealizować całego planu, to jednak jazda o świcie z najwyższego czynnego wulkanu i ekwadorski klimat zadośuczyniły trudom podróży.
Aleja Wulkanów okazała się być miejscem w którym zdecydowanie da się jeszcze jeździć na nartach, jak dziwnie by to nie wyglądało w oczach lokalesów. Dobrze wybrany termin w okolicy pory mokrej (grudzień, styczeń) może zapewnić spore opady śniegu. Kluczowym elementem jest zapas czasu i partner na linie do sprawnego i bezpiecznego pokonywania lodowców. Równie ważnym elementem takiej wycieczki jest dobrze skonfigurowany i dobrany sprzęt. Superlekkie, oddychające, wiatro- i wodoszczelne ciuchy, dobra warstwa dogrzewająca, lekki sprzęt osobisty na lodowiec, karbonowe narty i buty. Do tego cienka lina lodowcowa , raki i czekan. Całość niezbędnego sprzętu górskiego do działania w terenie lodowcowym wraz z nartami nie przekroczyła 12 kg. Dzięki tak niskiej wadze nie odbiera to przyjemności podróży nawet w najdalsze zakątki świata. Może kiedyś jak tylko będę w okolicy uda się dokończyć jazdę po wulkanach..
Dziękuję tym, którzy pomagają mi realizować takie przedsięwzięcia, w szczególności firmie MAMMUT i firmie MAJESTY za możliwość korzystania z najwyższej jakości szpeju oraz wszystkim pozostałym wspierającym moje działania!
Do zobaczenia w górach!
Tekst i zdjęcia: Szymon Styrczula-Maśniak
Górskie przygody Szymona możecie śledzić także: