Wiatry Sahary czyli narty w Maroko


[bsa_pro_ad_space id=1]

Jest chłodny styczniowy poranek. Razem z Heleną wchodzimy do ulubionej knajpy. Nie jesteśmy sami – pyszne śniadania i wyśmienita kawa przyciągają klientów. Zamawiam ulubiony zestaw, delektuję się kawą. Do stolika obok siadają kolejni goście. Znajome twarze, sami lokalni weterani skialpinizmu. Chłopaki szybko przechodzą do tematu. Jadą na wyjazd, właśnie im się wykruszył jeden z towarzyszy. Natychmiast dostaję propozycję nie do odrzucenia. Przyszły poniedziałek, wylot z Krakowa, kierunek Atlas Wysoki w Maroko. Dopijam kawę, spoglądam przez okno na wolno padający śnieg. Dlaczego by nie, w końcu od dawna chciałem tam lecieć.

Mija tydzień. Samolot ląduje na płycie lotniska w Marrakeszu, gwałtowne szarpnięcie wyrywa mnie ze snu. Zanurzony w półśnie czekam aż skołujemy do rękawa. Samolot staje, na pokład wchodzi dwóch oficerów policji w towarzystwie stewarda.
To ten – mówi steward po angielsku i wskazuje palcem na mojego kolegę Jana B. który siedzi tuż obok mnie. Policjanci proszą Janka ze sobą i pod nadzorem wyprowadzają skutego z samolotu. Zaczęło się… Witajcie w Maroko.

Incydent z samolotu okazał się totalną pomyłką, a Janek wypełniony poczuciem niewinności błyskawicznie i bez trudu wybronił się ze szponów marokańskiego wymiaru sprawiedliwości. Głodni wrażeń i spragnieni przygody ruszyliśmy taksówką w kierunku gór. Dwie godziny jazdy od Marrakeszu kierowca zatrzymał się w małej wiosce Imlil, gdzie spędzimy pierwszą noc. Chłopaki poszukują jeszcze małego piwka po trudach podróży, ale rzeczywistość traktuje ich okrutnie. Tutaj alkoholu nawet w najmniejszym stężeniu nie znajdziecie. Może to i dobrze, w końcu wysokość i procenty w parze nie idą. Resztki śniegu na zboczach naprzeciw naszej kwatery pobłyskują w zachodzącym słońcu. Jesteśmy na wysokości 1700 m n.p.m., zimny front, który przetoczył się nad okolicą w zeszłym tygodniu przykrył zielone krzewy i czerwoną glebę cienkim białym kocem. Wprawdzie niżej z tego opadu pozostały już tylko resztki, ale nieco wyżej w dolinie coś jeszcze zostało. Pełni nadziei spoglądamy w kierunku wyniosłych szczytów. Najwyższy z nich, Jebel Toubkal, ma 4160 m. To właśnie z niego chcemy zjechać na nartach.

Nazajutrz rano jemy pyszne śniadanie, pakujemy bagaż na muły i ruszamy w górę doliny. Dwugodzinny spacer prowadzi nas pomiędzy ostatnie domostwa w tej dolinie, gdzie jemy lunch i pokrzepiamy się słodką herbatą. Pogoda dopisuje, powoli podchodzimy ścieżką do miejsca gdzie w końcu wygląda na to, że będzie można założyć narty. Powoli przesuwamy się wzdłuż strumienia w górę doliny. Śniegu coraz więcej. Z ciekawością rozglądamy się po otaczającym nas terenie. Mimo ostatnich opadów pokrywa śnieżna nie jest zbyt imponująca, ale z rozmowy z lokalesami wynika, że i tak mamy szczęście. Ostatnie zimy nie bywał aż tak śnieżne. Po kolejnych dwóch godzinkach bardzo spokojnego spaceru docieramy w miejsce gdzie dno doliny nieco się rozszerza i naszym oczom ukazują się dwa spore budynki z kamienia. To schroniska marokańskie i francuskie. Mamy rezerwację w tym pierwszym. Już przed wejściem spotykamy kilkunastu turystów i skialpinistów z różnych stron świata. Są Niemcy, Francuzi, Słoweńcy i nawet nasi krajanie się trafiają, generalnie jest dość tłoczno. W schronisku na parterze trzy jadalnie i kuchnia, w której gotują lokalni szefowie. Sale ogrzewane piecami, ogień strzela wesoło i suszy przemoczone części ekwipunku turystów. Dzisiaj już tylko odpoczywamy. Nazajutrz planujemy wyjście na szczyt. W nocy budzi nas porywisty wiatr. Kamienny budynek świszczy jak dudy. Do tego mocny opad śniegu. Oj trzeba będzie uważać…

Śniadanie i wymarsz o 7 rano. Do szczytu mamy niedaleko, schroniska leżą na wysokości 3200 m. Kilkanaście zakosów na polu śnieżnym o nachyleniu około 38 stopni zaraz powyżej schroniska. Na podejściu spotykamy ekipę z Polski. Wysoki chłopak z Łodzi mówi, że są w kilka osób, ale część rezygnuje ze względu na warunki i wraca do schronu. Powoli docieramy w miejsce gdzie teren nieco się wypłaszcza. Pojawia się problem. Wiatr wzmaga się do tego stopnia że rzuca nami o ziemię. Nie sposób ustać. Schowani za kamieniem próbujemy przekrzyczeć wichurę. Postanawiamy podejść jeszcze kawałek żeby rozpoznać teren. Walczymy przez kolejne 40 minut. W sumie pokonaliśmy około 550 m przewyższenia. Wiatr wzbiera na sile, teraz to już huragan. Kolejne spotkanie za wielkim głazem. Lekko zawiedzeni postanawiamy się wycofać. To nie są warunki na wycieczkę na szczyt. Wiatr znad Sahary skutecznie nas zniechęca. Chwile zajmuje nam rozpięcie fok. Ruszamy powoli pokonując zjazd odcinkami. Momentami nic nie widać. Słońce przebija się przez szalejący wiatr, który wznosi resztki świeżego śniegu. Pokrywa jest twarda, wywiana i miejscami zlodzona. Walczymy jak lwy, skręt po skręcie obniżamy wysokość. Kolorowe ciuchy szeleszczą szarpane porywistym wiatrem. Co jakiś czas stajemy bo nie da się jechać. Po około 25 minutach docieramy do schroniska. Zawiedzeni warunkami jemy obiad i ucinamy drzemkę.

Po południu niebo nieco się przeciera chociaż wiatr nie ustaje. Postanawiamy ruszyć w głąb doliny częściowo osłonięci potężnymi szczytami naokoło. Wycieczka prowadzi urokliwym kanionem do małej dolinki powyżej turni. Wybierając powoli trasę i po drodze badając pokrywę ruszamy w kierunku przełęczy pomiędzy dwiema potężnymi turniami. Jeszcze 100 metrów podejścia i postanawiamy zawrócić. Z tej mąki chleba nie będzie.

Wracamy do schroniska rozgadani. Złożony teren który przed momentem mieliśmy okazję oglądać sprawiał wrażenie idealnego miejsca na działanie narciarskie. Miejsce ma spory potencjał, trzeba by tylko wstrzelić się w warunki. W drzwiach schroniska spotykam kolegę z Łodzi. Mówi, że ciężko było ale był na szczycie. Opowiada, że ostatnią część czołgał się po grani. Ne jestem pewien czego było więcej, głupoty czy brawury, ale gratuluję gościowi szczęścia w życiu i idę do mojej ekipy.

Wieść o tym, że koleżka z Łodzi był na szczycie, a grupa tatrzańskich weteranów ze wstydem chowała się za kamieniem i uciekła do schroniska paraliżuje ekipę. W błyskawicznym tempie zaczynają się sypać anegdoty w stylu: ”W czasie kiedy myśmy jedli obiad Koleżka Z Łodzi był na szczycie. Dwa razy, bo zapomniał parasolki na górze” albo „W Polskim Himalaizmie liczą się tylko: Wielicki, Kukuczka, Bargiel i Koleżka Z Łodzi” .

Czara goryczy się przelała, brak piwa w schronisku tylko pogłębiał frustracje naszej ekipy. W nocy wiatr i opady śniegu przybrały na sile. Pobudka o 6 rano, szybkie śniadanie, kilka żartów z Koleżką z Łodzi w roli głównej i wyjście. Wiatr nieco ustał, a pogoda powoli zaczyna się klarować. Prowadzi Jasiek Roj, który jest liderem i najbardziej doświadczonym w tym zespole. Już na pierwszym polu śnieżnym trafiamy na spore depozyty nawianego śniegu. Mając w głowie warunki z dnia poprzedniego powoli wybieramy drogę trzymając się wypukłych form terenu. Pokonanie tego samego odcinka, który dzień wcześniej zajął nam ok. 40 minut trwało prawie 2 godziny.

Udało się! Docieramy do wypłaszczenia. Stąd już czysta przyjemność, cienka warstwa świeżego śniegu którego nie zwiało w niższe partie sprawia wrażenie miłego do jazdy materiału. Powoli ale systematycznie łapiemy metry. Przed samą granią prowadzącą do szczytu ściągamy narty i zostawiamy w bezpiecznym miejscu. Prawie cały śnieg wywiał wiatr więc ostatni najwyższy odcinek nie nadaje się do jazdy. Finałowe dwadzieścia minut podejścia i zbijamy piątki na szczycie Jebel Toubkal! Dookoła nas roztacza się przepiękny widok na pobliskie ośnieżone szczyty, a poniżej spomiędzy chmur przebija się widok na piaszczyste wydmy Sahary.

Mini piknik, kilka zdjęć i wracamy. Szybciutko docieramy do przełęczy gdzie zostały narty, zapinamy sprzęt i odpinamy wrotki. Jazda jest bardzo przyjemna, pogoda się klaruje, pełne słońce i bezchmurne niebo. Zjeżdżamy starannie wybierając drogę. Radość z jazdy i dość przyjemny śnieg wywołują szerokie uśmiechy na naszych twarzach. Po takim wyjściu Coca-Cola w schronisku smakowała wyśmienicie. Wspólnie cieszymy się z sukcesu, w końcu w dwa dni udało się dokonać tego co Koleżka z Łodzi robi na śniadanie.

Szybkie pakowanie i długi zjazd doliną okazał się równie ekscytujący co przyjemny. Wieczorem tego dnia sączyliśmy piwko w lobby hotelu w Marrakeszu, wspominaliśmy z uśmiechem ostatnie dni i Koleżkę Z Łodzi. Pewnie schodzi właśnie z Kilimandżaro a może jest już w drodze na Himalajskie szczyty, kto wie…

Krótki pięciodniowy wypad na narty okazał się udany i pełen wesołych przygód. Zadowoleni wylądowaliśmy w Krakowie, aby powoli wrócić do podhalańskiej rzeczywistości i ośnieżonych Tatr.

Marokański Atlas Wysoki okazał się miejscem o dużym potencjale narciarskim drzemiącym gdzieś głęboko w tych starych górach. Trudna pogoda i rzadkie opady śniegu znacznie ograniczają okres w którym można tu działać, za to egzotyka miejsca i ciekawy klimat rekompensują wszystko. Wysokość da się odczuć jeżeli chcemy zdobywać szczyty z marszu aczkolwiek brak lodowca znacznie upraszcza działanie. Chciałbym kiedyś tam wrócić w dobrą zimę i odpalić upatrzone zjazdy. Może kiedyś się uda 🙂

Tekst i zdjęcia: Szymon Styrczula-Maśniak

Górskie przygody Szymona możecie śledzić także:

  • Na Facebooku: KLIK
  • Na Instagramie: KLIK

 

Start typing and press Enter to search

Szczyrk 2018/19