Francuskie Les Trois-Vallées to jeden z największych połączonych regionów narciarskich w całych Alpach. Val Thorens, Courchevel i Meribel pozwalają wykonywać całodzienne wycieczki wyciągami i narciarsko są absolutnie jednym z najciekawszych miejsc w jakich miałem okazję jeździć. Czy jednak mocno rozreklamowane, tętniące nocnym życiem (Val Thorens) czy kapiące luksusem i modne wśród bogatej klienteli (Courchevel i Meribel) ośrodki mogą być interesujące dla freeriderów? We współpracy z FREERIDERS (organizator wyjazdów) i trójką przyjaciół postanowiliśmy to sprawdzić.
Jako bazę wypadową wybraliśmy Val Thorens i najwyżej położone apartamentowce. Kto był we francuskich ośrodkach ten wie, że wychodzi się tam przed dom, wpina narty i rusza. Bez dojazdów, skibusów i kombinacji. Nie będę Was oszukiwał, że trafiliśmy na idealne warunki – bo nie trafiliśmy. Śniegu było oczywiście wystarczająco dużo, ale dawno nie spadło nic świeżego. Było za to słoneczko i stosunkowo długi marcowy dzień do dyspozycji. Pozostało nam więc poszukać północnych, bardziej ambitnych zboczy, takich których nikt nie ruszył. Albo uruchomić foki, które miały zaprowadzić nas w bardziej odległe miejsca.
Po kilku wycieczkach tam i z powrotem aż do Meribel i jako takim zorientowaniu się w MONSTRUALNIE wielkim ośrodku narciarskim jakim jest Les Trois-Vallées, na pierwszy fokowy strzał poszedł niewielki lodowczyk Glacier de Chaviere i przełęcz pod szczytem Pointe Renod. Nie jest to wyjście ani trudne, ani dalekie, ale pozwalające odetchnąć trochę ciszą, oddalić się od hałaśliwych imprezowni na stoku i poczuć, że rzeczywiście jest się w górach. W drodze powrotnej można zajrzeć do chatki znajdującej się na buli naprzeciwko górnej stacji wyciągu Col w oddaleniu jakiś kilkuset metrów.
Zachęceni rozgrzewkową wycieczką zaczęliśmy szukać czegoś bardziej ambitnego i bardziej z gatunku big mountain. Z racji, że śnieg dawno nie padał na okoliczne góry, a słońce i wiatr zrobiły swoje, stosunkowo dobrej jakości puch ostał się tylko na trudniej dostępnych, północnych zboczach, o wyższym poziomie trudności zjazdu. Zwróciliśmy uwagę na kociołek poniżej szczytu Mont du Borgne, znajdujący się dokładnie na zachód od najpopularniejszego lokalu apres ski – La Folie Douce.
Północne ściany kotła, poprzecinane tu i tam skałkami były dość strome i wyglądały zachęcająco. Gdyby okazało się, że sytuacja lawinowa nie jest najlepsza, mogliśmy wycofać się z grani drogą podejścia, która wiodła dosyć połogimi polami śnieżnymi. Po dotarciu na górę warunki oceniliśmy jako stabilne, ale warto zauważyć, że jest to i tak dość niebezpieczne miejsce. U podnóża góry znajduje się pułapka terenowa – spore zagłębienie. W sytuacji lawiny narciarz czy snowboardzista wtłaczany jest do niego przez masy śniegu i nawet szybka akcja ratunkowa partnerów może nie przynieść skutku z powodu bardzo głębokiego zasypania. W niepewnych warunkach bardzo mocno odradzamy to miejsce, zdarzały się tam tragiczne wypadki. Można też pójść dalej granią i wybrać linie kończące się w bardziej przyjaznym terenie. Ale, jak to często bywa w niebezpiecznych lokalizacjach – zjazd zacny!
Po mocnych wrażeniach jakich dostarczył wypad w rejon Mont du Borgne i przeczekaniu złej pogody zwróciliśmy uwagę w kierunku gigantycznego lodowca Glacier de Gebroulaz. Znajduje się on w Parku Narodowym Vanoise, zatem dzicz i wysokogórskie alpejskie krajobrazy macie zapewnione. Wycieczka nie jest trudna technicznie, ale jak to na lodowcach, trzeba mieć się na baczności z powodu szczelin. Spotkaliśmy kilka ekip – część z przewodnikami, a część samodzielnie. Wszystko też zależy od pory roku – przy większej ilości śniegu (późniejszy sezon, koniec lutego i marzec), szczeliny są mniejszym niebezpieczeństwem, a wczesna zima jest zapewne bardziej niebezpieczna pod tym względem. Standardem w Alpach jest jeżdżenie po lodowcu w uprzężach i z odpowiednim ekwipunkiem pozwalającym wyciągnąć ze szczeliny delikwenta, który się w niej przypadkiem znalazł.
Na lodowiec można dostać się stosunkowo łatwo – jedzie się do góry wspomnianym krzesełkiem Col, a z górnej stacji po krótkim podejściu na przełęcz znajdującą się na północ od Mont De Gebroulaz jesteście już prawie na miejscu. Trawersujecie północne zbocza Aiguille de Polset i już widzicie po lewej stronie lodowiec w całej jego okazałości. Lodowiec jest bardzo długi i cały zjazd do Meribel to dobrze ponad 20 km! Trzeba zaplanować też powrót wyciągami do Val Thorens, więc dobra logistyka to podstawa. Po drodze znajduje się schronisko Refuge de Saut, które jest fajnym miejscem na piknik, ale zimą jest niestety nieczynne. Kto jeździł po lodowcach ten wie, że stromo nie jest, za to dużą nagrodą jest odseparowanie się od ośrodka narciarskiego i obcowanie z przyrodą – a przecież o to też chodzi prawda? Trafienie tam na puchowe warunki musi być strasznie fajną sprawą.
Jeżeli nie chcecie pokonywać całego lodowca na nartach, można do lodowca Glacier de Gebroulaz dotrzeć także z Mont Du Vallon, na którą wychodzi gondolka. Rejon tej góry to także niesamowity poligon freeride’owy, i może ona być dobrym miejscem startu różnych wycieczek. Z powodu braku czasu nie eksplorowaliśmy jednak tego rejonu, widać było jednak tu i tam grupy z przewodnikami i ślady z dala od wyciągów. Z okolic Mont Du Vallon na lodowiec prowadzi fajny i stromy zjazd o zachodniej wystawie – radzimy więc uważać na niego w słoneczne dni po południu!
Podsumowując – francuskie Les Trois-Vallées to ośrodek olbrzymi, wyciągi pokrywają duże połacie gór i dostęp do terenu jest niezwykle łatwy. Ma to swoje dobre strony, bo jak traficie na warunki to raz-dwa dostaniecie się w fajne obszary, ale też równie szybko puch zostanie tam zajeżdżony. Teren to w większości teren wysokogórski, nie ma za dużo lasów, a opisane wycieczki to foczenie na wysokości dobrze ponad 3000 m n.p.m. aż do niemal 3500 m n.p.m. Mamy więc spektrum niespodzianek jak pogoda, wiatr czy lodowce, no i odczuwalne już na tej wysokości zmęczenie i szybszy oddech. Tak czy inaczej, cała nasza ekipa była bardzo mocno zajarana możliwościami jakie daje ten ośrodek.
Les Trois-Vallées nie jest ośrodkiem reklamowanym jako freeride’owy – jak np. St Anton am Arlberg, Monte Rosa czy Engelberg. Raczej spotkacie tam niewiele ekip uzbrojonych po zęby w foki, raki, liny i czekany. Pełno tam za to osób traktujących narciarstwo mniej poważnie, imprezujących na stoku i spędzających po prostu wesoły zimowy urlop. Umówmy się – to nie jest dla Was konkurencja w wyścigu po puch, prawda?
Tekst:
Piotr Gnalicki @piotrekgnalicki
Zdjęcia:
Piotr Śnigórski @piotrsnigorski1/ Monck Custom @monck_cstm
Na zdjęciach:
Megi Malinowska @megimalinowsky
Tomek Wojnar @jahprotect
Piotr Gnalicki @piotrekgnalicki
Podziękowania:
Office de Tourisme de Val Thorens, www.valthorens.com
Monck Custom, www.monckcustom.com
Freeriders, @freeridersi